top of page

Związki, zdrady i relacje

  • Zdjęcie autora: Admin
    Admin
  • 27 kwi 2018
  • 19 minut(y) czytania

Próbując nawiązać nowe znajomości często jestem pytany (a czasem ma to wręcz formę ofensywną) o to dlaczego zdradzam, dlaczego szukam innych kobiet jestem a tak w ogóle to moja biedna żona ma za męża takiego (i tu zależnie od poziomu rozmówczyni pojawiają się mnie lub bardziej cenzuralne epitety).

Kobiety w różnym wieku jakie zaczepiam w Internecie (przy czym zastrzegam, iż staram się to robić w sposób wyważony i kulturalny a nie chamski, wulgarny i bezpośredni) reagują bardzo różnie – nie udało mi się ustalić w tym względzie jakiejś reguły.

Postanowiłem opisać tutaj obszerniej moje podejście do tematu, udzielić jak najbardziej wyczerpującej odpowiedzi, tak aby nie polemizować każdorazowo w dokładnie taki sam sposób. Oczywiście nie jestem aż tak naiwny by sądzić, że moje wyjaśnienia każdego przekonają i faktycznie wyczerpią temat – z pewnością wiele osób odrzuci moje wynurzenia i filozofie już na wstępie a inne dopiero po paru kolejnych paragrafach. W sumie nie jest to dla mnie ważne jak daleko ktoś zabrnie w głąb tego tekstu. Nie piszę go też z zamiarem ogłoszenia światu moich teorii i ewangelizowania wszystkich wokoło uzurpując sobie prawo do wszechwiedzy w temacie. Nie jest to też jakaś forma naukowego opracowania zagadnienia, więc wszystkich poszukujących odnośników bibliograficznych czy też usiłujących odnaleźć tu naukowe metody badawcze dla formułowanych przeze mnie tez i wniosków muszę rozczarować – to tylko moje prywatne wynurzenia, które można przeczytać, można się z nimi zgodzić lub też i nie… Myślę, że najważniejszym elementem „misyjnym” tego tekstu będzie sprowokowanie do samodzielnego myślenia, znalezienia dystansu, spojrzenia z innej perspektywy i udoskonalenia własnego postrzegania świata w obszarze związków międzyludzkich.

Zanim dojdę do odpowiedzi pozwolę sobie na trochę dywagacji – na wyjaśnienie tego co i jak łączy ludzi oraz co i jak ich dzieli. Mam nadzieję, że szkicując całe to tło zagadnienia, moja odpowiedź będzie mogła być zrozumiana w sposób w jaki chciałbym aby była odebrana.

Prawdopodobnie w tym miejscu zostanę przez niektórych posądzony o zaciemnianie obrazu, mętne kręcenie by usprawiedliwić swoje podłe postępowanie. No cóż – możecie sobie tak myśleć, ale ja wam w tym miejscy pozwolę sobie zwrócić uwagę na to, iż najprawdopodobniej posługujecie się w swoich ocenach powszechnie oklepanymi stereotypami do których porównujecie każdego (w tym i siebie) i na dodatek nie do końca rozumiecie te stereotypy, bo (i to jest najgorsze w tym wszystkim) nie są one wasze lecz narzucone wam z zewnątrz (przez rodzinę, religię, otoczenie, szkołę, państwo, …). Proponuję więc abyście wy także (mimo wszystko…) przeczytali całość poniższych rozważań i dopiero wówczas wrócili do kwestii wystawienia mi oceny (przy czym niekoniecznie jest to dla mnie istotne jak mnie ocenicie… )

To tyle tytułem wstępu. Teraz do rzeczy.

Po pierwsze: co do jest zdrada? Głupie pytanie, co? Przecież wiadomo… No oczywiście – wszyscy wiedzą i to bardzo dokładnie. Pewnie na tak postawione pytanie większość odpowie, że zdrada jest wtedy jak jest się z kimś w związku a bzyka się na boku. Jak dla mnie to jest to odpowiedź w stylu: seks polega na stosunku :)

No to co to jest ta zdrada? Otóż ogólnie, zdrada to potajemne postępowanie, które stoi w sprzeczności z oficjalną deklaracją postawy wobec kogoś. W przypadku gdy dwoje ludzi łączy bliska emocjonalna relacja, to naturalne jest, że starają się budować tą relację i chce aby się na tej relacji skupić a nie rozpraszać na inne osoby, bo wówczas ta relacja niekoniecznie ma sens.

Istotne jest to, że zdrada to wcale nie jest coś co ogranicza się do seksu „z kimś obok”. Prawdę mówiąc, to jest to najmniej groźna dla związku kwestia (co nb. mogę tutaj dopisać do listy rzeczy na swoją obronę). O wiele bardziej destrukcyjna dla związku jest zdrada emocjonalna (często nazywana „romansem”).

Dobra – mamy za sobą podstawowe kwestie związane z definicjami, ale jakoś za wiele z tego co wyżej napisałem nie wynika, bo przykładowo nie wyjaśniliśmy sobie tego co to jest związek, relacja, etc. Myślę, że to dość istotne – skoro zdrada występuje w związkach to co to takiego są związki?

Mówimy, że ludzie są ze sobą w jakiejś bliskiej relacji, związku, kiedy postanawiają się do siebie zbliżyć przede wszystkim emocjonalnie, gdy chcą sobie zaufać, wspierać się wzajemnie, realizować wspólnie swoje życiowe plany oraz (albo przede wszystkim) pojawia się między nimi coś co nazywamy miłością. Brzmi to dość górnolotnie, ale za chwilę stopniowo to rozwinę.

Zauważyłem, że powyższa definicja związku jest niby akceptowalna, ale tek naprawdę to ludzie postrzegając związki jako coś zdecydowanie płytszego – bardzo często ludzie mylą miłość (i wynikające z tego inne „objawy” i przesłanki wskazane wyżej) z banalnym zauroczeniem, fascynacją drugą osobą. Fascynacja potrafi być bardzo silna, ale ma jedną wadę – jest relatywnie krótka. Fascynujemy się kimś z powodu tego jak wygląda, jak mówi, że jest inteligentny, ma pociągający nas sposób bycia, etc. Fascynujemy się kimś bo czujemy taką potrzebę: potrzebę bliskości, bycia akceptowanym, bycia w czyimś towarzystwie, bycia przytulonym, podtrzymanym na duchu w trudnych chwilach, ale także pragmatycznie, by móc się z kimś gdzieś razem wybrać, realizować się towarzysko (w pewnym momencie w życiu bycie samotnym, bez partnera, jest źle postrzegane przez otoczenie i bardzo utrudnia życie, jest niepraktyczne, etc.). Czujemy też taką instynktowną potrzebę bycia w parze z kimś.

Patrząc na to co napisałem wyżej z pewnego dystansu można zauważyć, że wszystkie powyższe powody możemy podzielić na dwa rodzaje: te, które mają charakter seksualny (nie mam tu na myśli pełnej dosłowności w potocznym rozumieniu seksualności – chodzi mi o to, że pociąga nas druga osoba ze względu na swoją aparycję, zapach, pragniemy dotyku, bliskości, czułości, etc.) oraz potrzeba czysto socjologiczna: przyjaźń.

No i tu pojawia się problem – w tak przedstawionym opisie, związek dwojga ludzi to seks plus przyjaźń (lub odwrotnie). Często spotyka się nowoczesne określenie na taką definicję: „friends with benefits”. Ale gdzie tu jest miłość, ktoś zapyta? Słusznie. Miłość to coś co jest tu kluczowe. Tylko, że zwykle na początku jej nie ma… - tak: nie ma! Oczywiście już widzę oburzenie i zdziwienie większości czytających ten tekst :)

Powtórzę, więc raz jeszcze: na początku zdecydowanej większości relacji dwojga ludzi nie ma miłości. To co mylnie jest nazywane miłością (a wcale nią nie jest) to właśnie wzajemna fascynacja, która potęgowana jest przez wszystkie inne pragnienia o jakich wspomniałem wcześniej. Te wszystkie motylki w brzuchu, to wspaniałe poczucie bliskości drugiej osoby, to wrażenie że jest to ta jedyna osoba jaką się znalazło i już więcej nie trzeba szukać, itd. – to nie jest miłość. Naprawdę nie jest… ;)

Miłość to coś znacznie głębszego, to coś czego z czasem zaczynamy doświadczać, to wzajemne zrozumienie i wręcz zależność jaką wypracowuje się przez lata. Można powiedzieć, że jeśli wszystkie te fajerwerki związane z fascynacją opadną to można mówić o pojawieniu się miłości, którą trzeba rozwijać, budować. Oczywiście często bywa też tak, że fascynacja się kończy i nie zostaje nic…

No a jak to jest z tym połączeniem przyjaźni i seksu? Czym się różni taka bliska relacja od zwykłej przyjaźni? Wg mnie właśnie seksem, a precyzyjniej: kontekstem seksualnym. Wcale nie chodzi o to, że dwoje ludzi musi od razu wylądować w przysłowiowym łóżku. Chodzi tu przede wszystkim o kontekst – gotowość (docelową) w takiej relacji na aspekt seksualnej bliskości. Ten element decyduje o szablonowym postrzeganiu przyjaźni kobiet i mężczyzn jako czego mało realnego, czegoś co trudno utrzymać w ryzach by nie pozwolić przejść do tego seksualnego kontekstu, a przez to posunięcie się o krok dalej niż tylko przyjaźń. Zaznaczam tu jednak, że mówię o takiej faktycznej, bardzo bliskiej przyjaźni (a nie takiej luźniej, którą można mylić ze zwykłą znajomością, koleżeństwem). Nie znaczy to także wcale, że się nie da – są przykłady na to, że jest to możliwe. Ja tylko mówię, że to jest trudne.

(foto: Deflyne Coppens, licencja: CC0)

Tak więc, jeśli do przyjaźni dodamy aspekt seksualności, pewną gotowość do wejścia w intymną, fizyczną relację (taką jak choćby namiętny pocałunek) to dostajemy relację/związek.

Zostańmy na moment przy przyjaźni. Co jest jej fundamentem? Zaufanie. Bez zaufania trudno sobie wyobrazić przyjaźń. Ludzie muszą sobie ufać aby pozwolić zbliżyć się do siebie, do swoich problemów, przemyśleń, do tego by pokazać jacy są tak naprawdę wewnątrz, aby czuć się bezpiecznie gdy zdejmą wszystkie swoje maski jakich używają w codziennym życiu… Przyjaciele nie wstydzą się swoich poglądów, także tych niepopularnych, takich jakich nie wygłaszają publicznie przy innych. Przyjaciele potrafią pokazać sobie, że są słabi, że się boją czegoś, potrafią wyrzucić z siebie swoje problemy oczekując pomocy. Oczywiście przyjaciele sobie pomagają, pocieszają się, podtrzymują się w trudnych chwilach, ale także wspólnie potrafią się cieszyć, akceptują się kiedy mają ochotę na chwilę nieskrępowanego szaleństwa, etc.

Brzmi pięknie? No jasne. A jak jest w rzeczywistości? Jak wiele osób czytających ten tekst może powiedzieć, że ma takiego przyjaciela/przyjaciółkę i może jemu/jej powiedzieć absolutnie wszystko i zawsze oraz ufa tej osobie bezgranicznie? Zastanów się dobrze zanim odpowiesz pochopnie… w szczególności rozważ znaczenie słów „wszystko” i „zawsze”. Jeśli dostałbym autentycznie szczere odpowiedzi, to zgaduję że takie pewne „tak” nie stanowiło by więcej niż… 1%. Tak – jestem przekonany, że mało kto ma takiego właśnie przyjaciela.

No to teraz przenieśmy tą przyjaźń na wyższy poziom, dodajmy do przyjaźni aspekt seksualności i zróbmy z tego bliską emocjonalną relację. I co? Ten wskaźnik odpowiedzi na „tak” nagle się magicznie podniósł? Wątpię…

Oto dlaczego: nie ma czegoś takiego jak bezgraniczne zaufanie. To jakiś głupi wyidealizowany mit. Najprostsze w tym miejscu jest wskazanie na instynkt samozachowawczy – to granica ostateczna zaufania, której przekroczenie jest możliwe tylko w pewnych ekstremalnych sytuacjach, ale nie są to jakieś normalne rzeczy. Bajki o tym, że ktoś pójdzie w ogień za kimś bo tak mu ufa są wyidealizowanymi wizjami a nie faktami.

Ponadto, ludzie zawsze będą mieli taką część siebie, która jest tylko i wyłącznie ich i za nic nie dopuszczą do tego miejsca nawet najbliższej im osoby, bo nie zaufają nikomu aż tak bardzo by go wpuścić na to wyłącznie swoje terytorium. Niezależnie jednak od zaufania, każdy chce zachować sobie taki aspekt siebie, który będzie tylko jego – wpuszczając tam kogoś, dzieląc się tym, sprawiamy że przestaje to być naszą wyłączną własnością.

Pociągnę jeszcze kwestie zaufania. Trochę kontrowersyjnie będzie. Zdarzyło ci się oszukać bardzo bliską i zaufaną ci osobę, ale oszukać ją dla jej dobra? Np. zatajając przed nią jakiś fakt, wprowadzając ją celowo w błąd po to aby oszczędzić jej bólu, ochronić przed czymś, etc.? Większość z was zapewne odpowie twierdząco, ale zaraz potem doda, że przecież tu chodzi o wyższe cele, w końcu jak się jest czyimś przyjacielem to chce się jego dobra i trzeba go ochronić przez problemami, zmartwieniami, nie sprawiać bólu, etc. Owszem, zgadzam się z tym. Jak się jednak ma do tego kwestia zaufania? Kłamiemy przyjacielowi prosto w oczy aby go chronić przed problemem. On nam ufa, ale przecież go okłamujemy… A może nasza interpretacja tego co jest dla niego dobre a co złe nie jest prawidłowa? Może w danym momencie popełniamy błąd (pomimo tego, że w dobrej wierze)? Może on sam chciałby móc zdecydować? A co jeśli ktoś trzeci powierzy nam jakiś sekret odnośnie naszego przyjaciela i zostanie nam zabronione mu o tym powiedzieć (a to może być bardzo istotna kwestia życiowa, nie jakiś banał) a jakiś czas potem będziemy musieli stanąć przed dylematem czy skłamać dla dobra tego przyjaciela (ale mimo to skłamać) czy też powiedzieć mu prawdę zdając sobie sprawę z tego, że zostaliśmy ostrzeżeni iż ta prawda może być bardzo bolesna?

No więc jak to jest z tym zaufaniem w przyjaźni? Bezgraniczne to ono raczej nie jest… I podobnie jest w relacji/związku – znaczy jest gorzej.

Dlaczego gorzej? Ponieważ w tym przypadku bardzo często dochodzi aspekt walki o utrzymanie przy sobie tej drugiej osoby. Jeśli chodzi o przyjaciół to staramy się aby być blisko nich, staramy się być lojalni, szczerzy, mieć dla nich czas, ufać sobie, etc. ale raczej nie postrzegamy przyjaciół przez pryzmat własności. Jeśli przyjaciel uzna, że nie chce być już naszym przyjacielem, oddali się od nas to taka więź się poluźni albo zerwie i raczej nie walczymy o to aby ten przyjaciel do nas wrócił uznając najczęściej, że najwidoczniej to nie był nasz przyjaciel. Oczywiście będzie nam wówczas przykro, będziemy wściekli, itd. Dla jasności: naturalnie będziemy prawdopodobnie walczyć o odbudowanie więzi z takim przyjacielem ale zazwyczaj tylko wtedy gdy to jego oddalenie się od nas ma miejsce z naszej winy, poczuwamy się do tej winy i zależy nam na tej osobie.

W przypadku partnera w związku jest inaczej – pojawia się tu aspekt własnościowy: w wielu przypadkach jest tak, że jak któraś ze stron „upoluje” tego swojego partnera to uważa ją/jego za swoją własność, której nie chce się łatwo pozbyć. Pojawia się tu wówczas zaborczość, zazdrość, chęć posiadania drugiej osoby na własność i na zawsze. Może to prowadzić do patologicznych wręcz postaci, ale wspólny mianownik tego polega na zawłaszczaniu sobie prywatności i wolności drugiej osoby – najwięcej jak się da. Na początku związku, takie oddawanie własnej wolności wydaje się czymś nawet fajnym i niektórzy dość chętnie oddają się partnerowi/partnerce. Dzieje się tam w wyniku pewnej iluzji, że będąc z tą drugą osobą w związku jesteśmy jednością i nie oddajemy komuś siebie i swoje prywatności ale dzielimy się ją oraz w zamian również dostajemy część od tej osoby. Z czasem jednak zaczyna być to wielkim problemem, o którym większość młodych ludzi (którzy jeszcze nie mieli okazji dojść tak daleko w związku) nie zdaje sobie sprawy. Wynika to przede wszystkich z tego, że zawsze na jakimś etapie jedna ze stron okaże się silniejsza i „sprytniejsza” (podświadomie) w dzieleniu się sobą z drugą osobą i w efekcie zacznie dominować, zawłaszczać sobie prywatność drugiej strony i jednocześnie dawkując i dobrze kontrolując to co sama wnosi do związku.

Prawo własności do partnera/partnerki jest powszechnie sankcjonowane w sposób bardzo formalny – nazywa się to małżeństwem. Czy zastanawialiście się po co jest małżeństwo? To właśnie przypieczętowanie wzajemnej własności, wspólne formalne, wzajemne zniewolenie się. Tak, zdaję sobie sprawę że brzmi to kontrowersyjnie, ale już śpieszę z wyjaśnieniami. Jeśli ludzie się kochają, tj. jeśli ich związek to wspaniała przyjaźń poparta wzajemną fascynacją, która po wygaśnięciu zaczęła przekształcać się we wzajemnie budowaną miłość, to po cholerę składać przysięgi, podpisywać cyrografy, zakładać obrączki, etc. ? Czy nie uważacie, że to jest taka forma scementowania tej relacji, wrzucenia jej do klatki, tak aby przypadkiem się nie rozsypała?

Społeczeństwo dodało do tego jeszcze całkiem niezłą oprawę w postaci wesela, pięknej białej sukni o której marzy każda dziewczyna i wielu jeszcze innych bardzo przyjemnych okolicznościach i zwyczajach, które tak naprawdę maskują prawdę o tej ceremonii. Prawdę w kontekście długoterminowym.

Jest jeszcze inny aspekt małżeństwa – z punktu widzenia państwa małżeństwo jest podmiotem, który ma pewne szczególne właściwości ekonomiczne: małżonkowie mogą wspólnie zaciągnąć kredyt hipoteczny, czy też są przez państwo postrzegani jako konstytucyjna podstawowa komórka społeczna mająca istotny wpływ na demografię kraju.

Ten ostatni element można wskazać także w innym kontekście: naturalnym, biologicznym, instynktownym. Głęboko w nas drzemią instynkty biologiczne i to różne dla każdej z płci: kobieta pragnie oparcia w mężczyźnie, który powinien zapewnić jej bezpieczeństwo oraz utrzymanie w czasie gdy ona będzie w ciąży a następnie będzie wychowywać małe dziecko. Oczywiście mężczyzna także patrzy na tą kwestię z pozycji tego, który chce spełnić się w roli ojca i głowy rodziny i ma ambicje pokazać, że potrafi wywiązać się z oczekiwanej od niego roli. Jest tu trochę stereotypów, ale są one zbudowane na podstawowych prawach naturalnych: przede wszystkim na przetrwaniu naszego gatunku. Na bazie tego buduje się wyższe oczekiwania i stereotypy (dodając aspekty społeczne i inne). Pomijam przy tym na siłę budowane kontr-stereotypy równości płci i bronieniu się w przypisywaniu pewnych cech i ról dla kobiety i mężczyzny. Uważam, że pewne role są zdeterminowane przez płeć (facet po prostu nie urodzi dziecka – a jeśli nawet to będzie kiedyś miało miejsce to nie będzie to naturalne zjawisko ale sztucznie stworzona anomalia…) i jednocześnie jestem przeciwnikiem ustalania która z ról jest ważniejsza czy silniejsza czy jakaś tam – on po prostu są inne i najważniejsze jest aby każdy potrafił się w nich właściwie odnaleźć (lub świadomie z nich zrezygnować) a nie wypaczał je jakimiś urojonymi teoriami…

Na pewno wiele czytających ten test zarzuci mi, że nie wszyscy zawierają małżeństwa po to aby się rozmnażać, bo część ludzi po prostu nie chce mieć dzieci. Podobnie zresztą można mi zarzucić w powyższym akapicie, że ludzie sobie świetnie radzą spełniając się jako samotni rodzice. Powiedzmy sobie jasno: zdecydowana większość małżeństw planuje mieć dzieci albo przynajmniej dopuszcza taką możliwość. To, że da się samotnie wychować dziecko to niezaprzeczalna sprawa, ale podobnie niezaprzeczalną kwestią jest to, że we dwójkę (dobrze dobraną dwójkę, oczywiście) da się przez to przejść znacznie łatwiej i przyjemniej.

To może teraz napiszę o tym co już było wyżej ale ciut inaczej… ;) Młodzi ludzie (nastolatki, osoby 20+) pragną bliskości, pragną osoby do pary, bo czują instynktownie taką potrzebę. Chcą przeżyć chwile fascynacji, poczuć jak świat im ze szczęścia zawiruje w głowie. Na tym etapie istotne znaczenie ma burza hormonalna, która w szczególności u młodych mężczyzn żąda spełnienia seksualnego na fizjologicznym wręcz poziomie. Czasem to prowadzi do „ułożenia” dwojgu ludziom życia przez zmuszenie ich do zostania rodzicami. Gdy młodzi ludzie wkraczają w dorosłość i wydaje im się, że są już dorośli i wszystko już wiedzą o życiu i mają prawo oraz mogą decydować o tym co dalej w życiu robić, podejmują decyzję o związaniu się z kimś na całe życie. Nie mają wówczas kompletnie świadomości tego co robią, ale nie ma szans by im to wyjaśnić – zawierają małżeństwo. Jednocześnie z taką decyzją pojawia się u wielu nich instynkt rodzicielski – nie, że od razu chcą mieć dziecko, ale już na tym etapie go planują i to jest jeden z istotnych elementów decydujących o związaniu się z konkretną osobą. Decyzja, że to jest ta właściwa osoba często jest irracjonalna i polega na tym, że dana osoba jest akceptowalnym partnerem i lepiej brać co jest bo czas ucieka i może lepsza okazja się nie trafi… - tak: o ile nastolatki są pełne fascynacji, to kilka lat starsi zaczynają być pragmatyczni (jak tylko opadnie trochę fascynacji w związku – ale nie za dużo, tak aby wzajemne oczarowanie sobą nadal funkcjonowało)

Jest jeszcze jeden aspekt pragmatyczności – młodzi ludzie często usilnie pragną wyrwać się z własnego otoczenia, uciec wręcz aby się usamodzielnić. Często zauważają szanse w realizacji tego pragnienia w postaci małżeństwa z kimś kto pomoże im uciec, zmienić miejsce zamieszkania, otoczenie, odciąć od wpływu rodziców, etc. Najczęściej jednak wpadają z deszczu pod rynnę – poczucie wolności jest chwilowe, a związanie się z niewłaściwym partnerem staję się jeszcze większą udręką i niewolą niż dotychczasowe uzależnienie od rodziny.

Powyższy opis jest oczywiście wielkim uproszczeniem – trudno jednak opisać wszystkie możliwości. Wydaje mi się, że pomimo przerysowań można powyższe przyjąć jako pewnego rodzaju szkielet w analizie ludzkich zachowań w kontekście bycia z kimś w związku, by w końcu przypieczętować to małżeństwem.

No dobra, ludziska się pobrali, było huczne wesele, kac wyleczony, jest proza życia. W większości przypadków na początku jest sielankowo – obydwoje są na haju fascynacji, która póki co jest głównym spoiwem takiego związku, ale ona stopniowo przechodzi… W każdym przypadku bywa różnie: czasem po kilku tygodniach związek się rozpada, bo fascynacja opada i nagle ludzie odkrywają, że to nie o to chodziło, że nie znali się kompletnie i nie chcą być ze sobą… Czasem uświadomienie sobie tego zajmuje znacznie więcej czasu. Mówi się, że najwięcej rozwodów jest do 5 lat po ślubie…

Co się dzieje jak ludzie sobie uświadomią że popełnili błąd? Jest wiele opcji. Jedna z nich radykalna i rozwiązująca sprawę jednoznacznie to rozwód. Nie zawsze jednak jest to takie proste. Owszem, jeśli dwoje ludzi jest niezależnych (każde z nich ma dobry zawód, pracę, zdrowie), nie łączy posiadanie potomstwa ani kredytu hipotecznego, to sprawa jest dość prosta do załatwienia. Gorzej jeśli jakieś z powyższych warunków stają się przeszkodą – wówczas przynajmniej jedna ze stron będzie wyraźnie poszkodowana przez rozstanie. Jeśli ludzie są rozsądni i odpowiedzialni to będzie ich męczyć sumienie i nie odważą się skrzywdzić drugiej osoby (np. pozostawiając ją bez środków do życia, mówiąc krótko – „na lodzie”) i wówczas decydują się skrzywdzić siebie. Oczywiście może być też tak, że nie mamy do czynienia z bohaterami, ale z tchórzami, którzy boją się rozstać nawet pomimo tego, że jest to możliwe, nie ma większych przeszkód i w zasadzie byłyby z tego same korzyści – boją się jednak reakcji otoczenia, narażenia się na śmieszność i odrzucenie społeczne jako rozwodnicy (szczególnie w małych społecznościach)

Jeśli ludzie zdecydują się na trwanie w związku, który okazał się nie być tym czym wyobrażali sobie że będzie podejmując decyzję o małżeństwie, to wówczas również jest wiele możliwości (nie)radzenia sobie z tą sytuacją. Jedni uciekają od życia, wpadają w nałogi, depresje, są gość mi w domu włócząc się ze znajomymi i oficjalnie będąc nadal małżonkami. Inni zamykają się w sobie, tracą siłę na życie, siadają na kanapie przed telewizorem z puszką piwa… Jeszcze inni wyładowują swoją agresję na drugiej osobie (często z wzajemnością) tworząc w domu pole bitwy i piekło jednocześnie.

Brak decyzji o rozstaniu, szczególnie po dłuższym czasie, może być zarówno przejawem tchórzostwa jak i (paradoksalnie) miłości – pomimo bycia nieszczęśliwym, pomimo braku fascynacji, która przeminęła, ludzie starają się być odpowiedzialni i dbają o drugą osobę, nie chcąc dopuścić do skrzywdzenia jej.

To teraz rzucę światło na temat z jeszcze innej perspektywy. Małżeństwa z miłości to w zasadzie wymysł tzw. cywilizacji zachodniej XX (może XIX) wieku. W zasadzie jeśli się przyjrzeć znanym opisom historycznym to w większości przypadków małżeństwa miały zawsze charakter kontraktowy: rodzice obu małżonków dogadywali się co do kwestii połączenia rodzin, szczególnie w kontekście pozycji społecznych, finansów, etc. Miłość była czymś wtórnym i twierdzono, że przyjdzie z czasem. Oczywiście młodzi ludzie zawsze ulegali wzajemnym fascynacjom i zakochiwali się i myśleli bardzo podobnie do tego jak dzieje się to obecnie. Różnica była taka, że tylko niektórym pozwalano „popełnić ten błąd” a cała reszta (patrz: romantyzm… ) cierpiała będąc nieszczęśliwie zakochanymi i zmuszonymi do dzielenia swojego życia z kimś innym. Tak samo jak i teraz, powszechne było, że ludzie mieli romanse i doświadczali seksu "na boku" - śmiem twierdzić, że było to nawet bardziej powszechnie tolerowane o ile nie natualne i oczywiste. Nb. obecnie taki model społeczny obowiązuje w znaczącej części naszej planety.

Małżeństwo od dawna traktowano jako istotny element systemu społecznego. Ludzie zawierali małżeństwa aby wiadomo było kto jest za kogo odpowiedzialny, kto za kogo i ile płaci, kto jest spadkobiercą majątku, etc. Przede wszystkim jednak jest i była to podstawowa komórka społeczna na jakiej oparte jest całe społeczeństwo. Innymi słowy, w perspektywie długoterminowej, całościowo, małżeństwo jest korzyścią społeczną bardziej niż korzyścią dla jednostki dla której z pewnością może być korzystne ale w krótszym czasie.

Niewątpliwie małżeństwo jest czymś istotnym z punktu widzenia dzieci – obecność matki i ojca jest bardzo istotna w procesie rozwoju i wychowania dziecka, w tym także w kontekście stworzenia mu odpowiednich warunków materialnych środowiska w jakim wyrasta. Co jednak jeśli rodzice spełnili swoją rolę, dzieci się zaczynają usamodzielniać, nadal potrzebują rady i wsparcia rodziców, ale nie w takim bezpośrednim stopniu jak wówczas gdy miały kilka lat? Wówczas pojawia się problem, bo przykładni rodzice zajęci wychowaniem dzieci zaczynają odnajdywać się i zauważają, że o ile spełnili się w roli rodziców to ich życie jakoś przestaje mieć sens, czują się jak w klatce, zniewoleni pomimo braku krat. Czują, że potrzebują więcej przestrzeni, pragną wolności oraz innych ludzi, innych doznań.

Tłumacząc powyższe osobom w wieku naście i dwadzieścia parę lat zauważyłem, że moja argumentacja kompletnie do nich nie trafia bo nie wiedzą o czym ja w ogóle mówię – jest to dla nich jakaś fikcja. Po zastanowieniu się dłuższym zauważyłem, że i ja mając tyle lat co oni myślałem podobnie. Powód był prosty – nie miałem takiego doświadczenia i powiem szczerze, że trudno jest to zrozumieć inaczej niż przez doświadczenie tego. Tylko, że doświadczanie tego zajęło mi ćwierć wieku. To często więcej niż ma osoba która decyduje się zawrzeć związek małżeński. Dysonans jest jeszcze bardziej rozległy – przecież taka osoba mające dwadzieścia parę lat to doświadczenia w relacjach/związkach ma ledwie parę lat i to nie zawsze. Ten fakt uzmysławia mi jak zagmatwane jest życie – w sumie nie mamy szans na podjęcie faktycznie przemyślanej decyzji o małżeństwie, bo brakuje nam wiedzy i doświadczenia wówczas gdy tą decyzję musimy podjąć.

Jest jeszcze jedna obserwacja jaką poczyniłem. Otóż nabierając doświadczenia życiowego jak mijają kolejne lata naszego małżeństwa zaczynamy inaczej widzieć innych ludzi. To co widzieliśmy dotychczas jako młodzi ludzie, co wyglądało u starszych od nas par (w tym często rodziców) jako błoga sielanka, miłość, motylki, pełnia szczęścia i uśmiech, z czasem zaczyna wyglądać nam zupełnie inaczej – zauważamy jak perfekcyjnymi aktorami są ludzie, jak wspaniale potrafią grać szczęśliwych. Mając co raz to więcej lat zaczynamy częściej widywać tych ludzi gdy odwracają się by zaczerpnąć na chwilę oddechu i wówczas na ich twarzy nie ma niestety tego uśmiechu szczęścia co go normalnie widać…

W moich konwersacjach w któych poruszany jest ten temat dochodzi jeszcze jeden wątek: przecież można małżeństwo naprawić, jak się coś znudzi w seksie to można wprowadzić jakieś urozmaicenia, etc. Tak, można. Raz, dwa, może trzy razy - ale zawsze dojdzie się do takiego punktu w jakim więcej się już nie da. Ponadto wprowadzanie zmian jest czasami nieakceptowalne - przykładowo jeśli przez 10 lat żyjemy w związku z osobą, która wydawała się nam dominująca w wielu aspektach życia i nie wykazywała skłonności do bycia uległą w łóżku to trudno nagle wprowadzić zmianę odkrywając fakt, że twoja partnerka chce być uległą sex-niewolnicą. To może być dla wielu osób trudne do zaakceptowania bo to brzmi jakby byli przez te 10 lat oszukiwani, jakby kompletnie nie znali osoby z jaką dzielą życie.

Tutaj warto zauważyć dość oczywistą rzecz - wiele lat małżeństwa to sporo czasu a to oznacza że ludzie się przez ten czas mogli zmienić i to wiele razy przechodząc różne metamorfozy. Te zmiany niekoniecznie są akceptowalne przez partnera. I nie chodzi tu tylko o zmiany wyglądu (choć te też bywają istotne dla wielu), czy też upodobań seksualnych (jak wskazałem wyżej), ale przede wszystkiem zmiana charakteru, światopoglądu, sposobu bycia, etc. Innymi słowy, zawierając małżeństwo zawarliśmy go z kimś innym niż z człowiekem z którym jesteśmy aktualnie. To nie jest argument oczywiście na to, że można od razu żądać unieważnienia małżeńśtwa - należy próbować się dostosować na nowo, odkrywać wzajemnie nowe osobowości. Tylko właśnie często odkrywamy taką osobowość partnera, którą trudno jest zaakceptować i stąd rodzą się problemy...

No tak. Ktoś kto tu dobrnął zada mi pytanie: co to za skrajny pesymizm? Czy wg mnie wszyscy ludzie są nieszczęśliwi? Nie. Jest też wielu szczęściarzy, którym udało się trafić na właściwego partnera – na kogoś do nich dopasowanego i są przez to w symbiozie, w której są w stanie przetrwać długie lata szczęśliwie dożywając późnej starości. Uważam jednak, że jest to mniejszość – nie 1% ale też i nie 50%. Jakbym miał strzelać to rzuciłbym, że to 30% par. Reszta to ludzie, którym poszczęściło się mnie, ale wcale nie dramatyzują – jakoś sobie radzą, czasem zaciskając zęby, nie czując się szczęśliwymi, ale pragmatycznie trwając w małżeństwie którego się podjęli. Tylko część jest faktycznie nieszczęśliwych, którzy rozwodzą się, ale doprowadzają swoje małżeństwa wspomnianego piekła, które gotują tak sobie jak i drugiemu małżonkowi a często także i innym, w szczególności dzieciom. Z mojego wywodu wynika, że większość ludzi nie jest szczęśliwa, ale jakoś sobie radzi. Ja jestem osobą, która kwalifikuje się do tej grupy.

Teraz dopiero mogę pokusić się na odpowiedź na pytanie dlaczego zdradzam żonę. Otóż moje małżeństwo rozpoczęło się od tego, że była wzajemna fascynacja, ale także była z obu stron wielka chęć wyrwania się od bycia pod kontrolą naszych rodzin – każde z nas chciało się uwolnić od tej kontroli nie wiedząc, że wpadniemy przez to w inną pułapkę. Fascynacja przetrwała trochę dłużej niż kilka tygodni, nie było przymusu w postaci dziecka, które pojawiło się później. Możliwe, że nie było też w odpowiednim momencie odwagi na to aby zakończyć małżeństwo gdy jeszcze była taka możliwość. Później pojawił się pragmatyzm, poczucie odpowiedzialności, które czasem zastanawiam się na ile było tożsame z miłością. Obecnie jest od dłuższego czasu poczucie duszności, pragnienie wolności, pragnienie doświadczania nowych ludzi, poznawania świata, poszerzania świadomości, ale jednocześnie pragmatyzm w połączeniu z poczuciem odpowiedzialności mocno czuwają.

To wszystko razem sprawiło, że zdecydowałem się mimo wszystko realizować swoje pragnienia, poczuć namiastkę wolności i nie pozwolić sobie na autodestruktywną postawę zobojętnienia, depresji. Tak właśnie zacząłem zdradzać żonę, ale moje zdradzanie jej ogranicza się do doświadczania innych osób, w szczególności w kontekście seksualnym (ale także poznawania ich na poziomie przyjacielskim nawet). Nigdy nie czułem potrzeby angażowania się emocjonalnego z inną kobietą. Co więcej: bardzo tego nie chcę, bo mam świadomość, że to mogłoby być wejście z deszczu pod rynnę. Zdaję sobie też sprawę co to jest fascynacja – nawet jeśli zafascynuje mnie jakaś bardzo atrakcyjna i inteligentna kobieta to potrafię odnaleźć się w tym zdając sobie sprawę, że to tylko fascynacja i nie znajduję potrzeby większego zaangażowania które prowadziłoby np. do tego aby pragnął ułożyć sobie życie na nowo z kimś innym. Jeśli tylko zauważę że jakaś poznana przeze mnie dziewczyna/kobieta niekoniecznie panuje nad tą kwestią i przypadkiem zafascynuje się mną to staram się to jak najszybciej ucinać, uciekając wręcz od niej… Przy tym wszystkim staram się być obowiązkowym i solidnym mężem, który szanuje swoją żonę (np. nie zdarzyło mi się nigdy, nawet w żartach przy piwie z kumplami powiedzieć o niej per „moja stara” – a często spotykam się z taką postawą niektórych kochających mężów…) Nie łączy mnie już natomiast od dłuższego czasu głęboka więź emocjonalna jak i seks. Wiem też, że moja żona nie jest święta i zdarzyło się jej również parę razy nie być mi wierną. Nie mam jej tego jakoś za złe, ale też to że ja ją zdradzam nie jest wynikiem mojego odwdzięczania się za jej postępowanie.

Przy okazji pozwolę sobie tutaj polemizować z innym stereotypem z jakim się spotkałem w formie zarzutu w trakcie moich niektórych konwersacji - zdradzanie to przede wszystkim sprawka facetów, oni są głównie winni temu ("facet to świnia"). Dla zwolenników (i zwolenniczek) tej teorii mam jedno proste pytanie: z kim ci wszyscy faceci zdradzają swoje partnerki? No bo chyba nie jest tak, że są jakieś nimfomanki tylko, która "obsługują" po stu zdradzających facetów każda, tak że te wszystkie biedne żony mogą pozostać wierne...

Czy to wszystko jest normalne? Jak powinno być aby było dobrze i aby wszyscy był szczęśliwi? Nie wiem. Sądzę jednak, że trwanie w małżeństwie, które rozpoczęło się mając w perspektywie stereotypową wizję dożywotnej sielanki jest trudne (graniczące z niemożliwością) do skorygowania. O wiele lepiej jest jeśli ludzie łącząc się ze sobą na długie lata nie posługiwali się takimi stereotypami, byli świadomi problemów jakie mogą ich czekać, zdawali sobie sprawę z natury ludzi i pogodzili się z myślą, że wierność do grobowej deski nie jest dla wszystkich a przez to byli w stanie zaakceptować z czasem możliwość braku wierności, zwiększonego prawa do prywatności – wówczas nie byłoby czegoś takiego jak zdrada… Może niekoniecznie musiałoby to mieć oficjalną formę, ale przynajmniej aby nie było potajemnym występkiem.

Życząc wszystkim szczęścia w miłości i małżeństwie liczę na to, że moje wywody o ile niekoniecznie mnie wybieliły ale przynajmniej dały wiele do myślenia. Proszę tylko aby nie traktować tego jako przejawu pesymizmu – opisałem problematyczne aspekty małżeństwa, związków ludzi, stąd musiało trochę pesymizmem zawiać. Są też przecież aspekty pozytywne i te także należy uwzględnić w całościowym obrazie tego zagadnienia.

Comments


© 2023 by Perwersyjny Nieznajomy.

Proudly created with Wix.com 

bottom of page